Hubertus, święto łowczych

Co prawda do łowczych nam jeszcze bardzo daleko, lecz nie stoi to na przeszkodzie, by wspólnie z zaprzyjaźnionym Gospodarstwem Agroturystycznym „Pony” w Długomiłowicach świętować Dzień św. Huberta.

O godzinie 11 rano rozstawiliśmy wszystkie potrzebne rekwizyty i od razu zostaliśmy oblężeni przez głodne rozrywki dzieci. Dwoiliśmy się i troiliśmy, by każdy z obecnych maluchów i starszaków nie został w żadnej konkurencji pominięty. W dawnym sadzie można było zmierzyć się ze snopkami słomy, rzucając w nie włócznią pod bacznym okiem Lukasa – mnicha. Kto był chętny, mógł spróbować strącić malutki ziemniak z wieży drewnianych palików, a rzecz wcale nie była łatwa, bowiem do ręki dostawało się wielki i ciężki miecz żelazny. Przemo wszystko uważnie obserwował, zawsze służąc pomocą, gdy zaszła taka potrzeba. Dla tych, co mieli zacięcie nieco bardziej kulinarne, naszykowaliśmy wór marchewek i drugi, ciężki miecz. Zabawa polegała na tym, by jak najdrobniej i jak najszybciej pociachać korzonki warzyw. Aisha nie pozwoliła odejść od pieńka nikomu, kto nie przyłożył się dobrze do wykonywanej pracy. Najbardziej z tej konkurencji cieszyły się chyba konie, ponieważ wszystkie kawałki skrupulatnie zostały po zabawie zebrane, podzielone po równo dla każdego ze zwierzaków i włożone do żłoba. Nawet kozom co nieco skapnęło. Równie wielkim zainteresowaniem cieszyły się tzw. „Narty Bolka”, gdzie zwycięzcami zostawali tylko ci, dla których praca zespołowa była niczym oddychanie. Można było też zobaczyć, ja wygląda praca przy krośnie, przy którym rozsiadła się wygodnie Tatsu. Tak po prawdzie w tym stroju, zwanym houppelande, można tylko siedzieć, ładnie wyglądać i ewentualnie coś utkać.

Dla bardziej zaawansowanych sportowo i siłowo udostępniliśmy stanowisko łucznicze, gdzie każdy chętny mógł się zapoznać z tą bronią – bądź co bądź – myśliwsko-bojową oraz spróbować swoich sił w trafieniu do oddalonego o 20 stóp celu. Oczywiście wszystkim cierpliwie zostały wyjaśnione zasady działania tej broni, za co największe podziękowanie należą się chyba Riderowi, który wykazał się dużą dozą cierpliwości i pokazał stoicką część swej duszy.

W czasie, kiedy ci, którzy jeszcze nie opanowali jazdy konnej w pełnym wymiarze bawili się z nami, zaawansowani jeźdźcy szykowali konie do Gonitwy za Lisem. Gdy już wszystkie wierzchowce zostały osiodłane, rozpoczęła się pogoń. Przez długi czas w powietrzu niósł się miarowy tętent kopyt, od czasu do czasu przerywany okrzykami obserwatorów, gdy wydawało się, że lis już został złapany. Jednak wciąż i wciąż trwała galopada. Czekaliśmy w napięciu, kto w tym roku okaże się zwycięzcą i złapie lisa, a dokładnie, to zerwie lisią skórkę z ramienia zwyciężczyni ubiegłorocznej gonitwy. I wreszcie! Stało się! Lis został zapędzony w kozi róg i złapany!

Czas do wieczora minął bardzo szybko na wyjazdach w plener z chętnymi osobami. Konie, choć brały udział w Gonitwie i tak chętnie szły w dalszą trasę, jakby tylko na to czekały. My załapaliśmy się na ostatnią jazdę. Już zmrok zapadał, gdy dosiadaliśmy koni. Jazda była nad wyraz spokojna – tylko w stępie. Konie musiały już odpocząć po całym dniu ciężkiej pracy. Uśpione, ciche pola, delikatnie szumiący wiatr w okolicznych krzewach… i z wolna zapadające ciemności… Już w zupełnych ciemnościach rozsiodłano nasze konie. Ognisko powoli dogasało. Cała impreza przeniosła się do Gościńca, gdzie wesoło trzaskający w kominku ogień ogrzewał zmarznięte dłonie i stopy.

Przebraliśmy się we współczesne ubrania, pożegnaliśmy Gospodarzy i wróciliśmy do domów.

 

Jeśli chcecie zobaczyć więcej zdjęć, wejdźcie na stronę: https://picasaweb.google.com/105300396597119163756/Hubertus2011 Miłej zabawy! 🙂